sobota, 26 grudnia 2015

Grecja 2015... Glyfada Beach - Korfu

W poszukiwaniu ciszy

O zaszczyt bycia naszym kolejnym greckim celem biły się w tym roku Rodos i Korfu ;) Upolowane przez nas na tradycyjny czerwcowy urlop bilety rozstrzygnęły o zwycięstwie tego drugiego. Za bezpośredni przelot na trasie Warszawa - Korfu - Warszawa z bagażem rejestrowanym i innymi drobnymi udogodnieniami zapłaciliśmy bowiem 630zł za dwie osoby. Ponieważ ten wyjazd miał być relaksem po dość intensywnym pierwszym półroczu, podczas poszukiwania bazy skupiłem się na mniej uczęszczanych przez turystów kurortach. Kilka dni szukania informacji nakierowało mój wzrok na miejscowość Glyfada. Totalne zadupie - 3 sklepy, 3 tawerny i 3 czy 4 hotele na krzyż. Do tego ogromna jak na warunki Korfu piaszczysta plaża z łagodnym zejściem do morza. Idealne miejsce dla odpoczynku i ucieczki od zgiełku. Naszą noclegownią miał zostać Glyfada Beach Hotel.
Hotel rezerwowałem u różnych pośredników w sumie chyba 4 razy, pierwszą ceną za tygodniowy pobyt ze śniadaniami była kwota ok. 1800zł, potem stopniowo zjeżdżaliśmy by skończyć na rezerwacji w serwisie travelocity.com. Ostatecznie koszty noclegu zamknęły się w 1150zł, dzięki kodom promocyjnym, aplikacji mobilnej i cashbackowi ;) Dopełnieniem wydatków były dojazdy na lotniska, w Polsce 7 + 70zł (PolskiBus + Neobus), na Korfu 240zł (prywatny transfer z Resorthoppy).
Podróż z Radomia do Glyfady przebiegła bezproblemowo, do hotelu dotarliśmy ok. 23. W pokoju czekały na nas napoje, owoce i ciasto, bardzo miły gest :) Zasypiamy słysząc szum morza za oknem...
Następnego dnia po przebudzeniu i odsłonięciu zasłon wita nas taki widok na Morze Jońskie
Po śniadaniu idziemy na plażę - piasek drobniutki i przyjemny, plaża czysta, woda krystaliczna. Ja od razu rzucam się w wodę, Gośka natomiast stwierdza, że woda jest zimna..... Hmm... No cóż, ja w wodzie spędzam większość dnia, z rurką, bez rurki, z kamerką, bez kamerki, od czasu do czasu zażywając również kąpieli słonecznej. Gośka wręcz odwrotnie, prawie cały dzień na leżaczku z przerwami na moczenie stóp :) Dzień skończyliśmy w leżącej tuż obok naszego hotelu tawernie Akti Glyfada.
Tradycyjnie długi urlop letni mieliśmy spędzić w Grecji. Jedyna trudność to decyzja gdzie. W 2015 roku zdecydowaliśmy się na powrót nad Morze Jońskie i wyjazd na wyspę Korfu. Cała logistyka wyjazdowa (kupno biletów, rezerwacje, transfery itp.) oczywiście jak zawsze niezawodny szanowny małżonek. Na miejsce dotarliśmy późno w nocy i do snu ukołysał nas szum fal. Rankiem Korfu przywitało nas słońcem, błękitem i soczystą zielenią. Zatrzymaliśmy się w miasteczku (a właściwe wiosce) o nazwie Glyfada położonym nad piaszczystym brzegiem morza w niewielkiej zatoce otoczonej klifem. Glyfada to właściwie 2 większe hotele, 1 ośrodek z apartamentami do wynajęcia (zajmującymi większą część miasteczka),  kilka domów i 3 greckie markety (sklepy typu mydło i powidło). Jednym słowem cisza i spokój. Miejscowy autobus zajeżdża do wioski 3 razy. Plaża bardzo ładna, szeroka, piaszczysta z łagodnym zejściem do morza. W środkowej części plaży (w sumie na niewielkim odcinku) tuż po wejściu do wody zaczynają się kamienie i dobrze mieć buty do pływania. 
Hotel położony jest na prawym skraju zatoki. Standard hotelu bardzo przyzwoity. Jedyny minus dla mnie osobiście to materac, który był stanowczo za twardy. Przy hotelu jest restauracja z widokiem na morze serwująca fantastyczne owoce morza i ryby.
Pierwszego dnia po śniadaniu, ruszyliśmy nad morze, leżymy na słoneczku i grzejemy się. Wreszcie nadeszła ta fantastyczna chwila kiedy można schłodzić rozgrzane słońcem członki bez obawy szoku termicznego. Pozytywnie nastawiona ruszam ku morzu i aaaaaayyyyyyyyy, dlaczego jest tak zimno?, kto zakręcił ciepłą wodę?, kto, zapytam jeszcze raz kto wkurzył Posejdona? I za co ta kara! Zanurzenie do pasa i w tył zwrot. To ja podziękuję. Szanowny małżonek jako ten delfin przełamujący fale – No co ty ciepła jest! – pluskał się, nurkował, szukał rozgwiazd i w ogóle stworzenie morskie jakieś, aż dziw że mu skrzela nie wyrosły. A ja sobie przeleżałam cały dzień na leżaczku gapiąc się na fale, schładzając sobie od czasu do czasu co najwyżej kolanka i rozmyślając jak ja przeżyję, że ta woda jest taka zimna :(
Na następny dzień mieliśmy zaplanowaną wycieczkę pieszą na plażę Myrtiotissa, przysłowiowy rzut beretem od naszego miasteczka (sąsiednia zatoka). Jedyna przeszkoda to klif, który zgodnie z ustaleniami poczynionymi przez Tomka można pokonać wdrapując się ścieżką do góry. Ścieżynka faktycznie istnieje, dotrzeć do niej można wchodząc na teren czyjejś posesji, obecnie nie zamieszkałej i opuszczonej. Wejście na klif wymaga trochę wysiłku, ale można się wdrapać nawet w klapkach japonkach (oczywiście przy zachowaniu ostrożności). Myrtiotissa bardzo mi się podobała, może dlatego że woda była na niej zdecydowanie cieplejsza :D. Plaża przeznaczona jest dla nudystów, po prawo za skałkami mogą sobie przycupnąć tekstylni – co też uczyniliśmy.

Drugi dzień również przeznaczamy na relaks plażowy. Wybieramy się jednak na pobliską plażę Myrtiotissa. Plaża znajduje się niemal po sąsiedzku, oddziela nas od niej jednak całkiem spora górka z częściowo dość stromym podejściem. Dla przeciętnie sprawnego człowieka nie powinna stanowić większego problemu, trzeba tylko pamiętać, żeby patrzeć pod nogi. Z góry możemy zobaczyć plażę w Glyfadzie w całej okazałości.
Przechodzimy przez coś co przypomina opuszczoną plantację oliwek, potem przez jakieś zabudowania, podchodzimy kilkadziesiąt metrów do tawerny Elia by następnie asfaltem zejść kilkadziesiąt metrów w dół. W końcu ukazuje się nam to cudo
Plaża podzielona jest na dwie części, większa, na bliższym planie jest oficjalną plażą naturystów, zaś fragment na dalszym planie przeznaczony jest dla tekstylnych. Na plaży można wynająć leżaki z parasolami, kilka minut spaceru od plaży znajduje się również sklepik z napojami i lodami. Poza tym brak jakiejkolwiek infrastruktury.
Myrtiotissa jest naprawdę piękna, z jednej strony mamy krystalicznie czyste morze z piaszczystym wejściem i wieloma skałkami pełnymi podwodnego życia, z drugiej wysoki klif. Z wielką przyjemnością spędzamy tu ok. 5h 
Plażę opuszczamy, gdy popołudniowy przypływ zaczyna zalewać nasze leżaczki a nie ma już miejsca żeby przenieść się wyżej.
Wieczorem idziemy do naszej tawerny z widokiem by nacieszyć kubki smakowe morskimi przysmakami. Fishmix dla dwojga był rewelacyjny.
Wieczór kończymy na balkonie. Wino w sklepie w Glyfadzie kosztowało prawie 6€, podczas wizyty w mieście Korfu kupiliśmy je po 2,80€ ;)
Kolejny dzień przeznaczamy na wycieczkę do miasta Korfu. Po drodze mamy zahaczyć o kilka innych atrakcji. Wyruszamy tuż po śniadaniu. Pierwszym przystankiem na naszej trasie jest punkt widokowy położony w bliskiej Glyfadzie miejscowości Pelekas. Punkt ten nosi nazwę Tron Cesarza, a nazwę swą zawdzięcza niemieckiemu cesarzowi Wilhelmowi II, który na Korfu spędzał letnie miesiące przed I WŚ. Kaiser's Throne zapewnia panoramiczny, 360 stopniowy widok na wyspę. Będąc tu naprawdę ciężko się dziwić Wilhelmowi, że lubił tu przebywać i podziwiać widoki...
Następny przystanek to Achillion. Pałac zbudowany dla austriackiej cesarzowej Elżbiety, powszechnie znanej jako Sissi a rozsławionej przez filmową rolę Romy Schneider. Wstęp to 7€ za osobę, czynne codziennie. Budowla jak i ogród zdecydowanie warte odwiedzenia.

Opuszczamy Achillion. Wsiadamy do lokalnego autobusu kierującego się do miasta Korfu. Póki co nie jedziemy jednak do miasta. Wysiadamy w miejscowości Perema, tuż za restauracją Nisos. Zaraz obok przystanku znajduje się zejście, którym dojdziemy do grobli Kanoni. Przechodzimy, po prawej stronie mamy tzw. Mysią Wyspę (Pontikonissi), po lewej pas startowy korfiańskiego lotniska. Grobla to świetna miejscówka do oglądania startujących i lądujących samolotów.
Po drugiej stronie grobli znajdujemy połączoną z lądem inną groblą wysepkę Vlacherna z charakterystycznym białym kościołem. Jak się okazuje po dotarciu do niego udostępniony kościółek ma może 5m2 powierzchni zaś znaczną część budowli zajmuje sklep ze strasznie przedrożonymi pamiątkami....
Czas nieco odpocząć. Idziemy na pobliską plażę Kanoni i znajdującego się przy niej baru. Przez blisko godzinkę raczymy się zimnym piwem i lodami, plaża rozczarowuje.
Lekko odpoczęci ruszamy w dalszą drogę. Mamy podjechać autobusem do stolicy wyspy. Ze znalezieniem przystanku schodzi nam kilkanaście minut, ja o mało co nie łamię sobie nogi wpadając w blisko 30cm dziurę w asfalcie... Na szczęście kończy się tylko krwawymi zadrapaniami ;)
Po kilku minutach oczekiwania wsiadamy do autobusu, który wiezie nas do Kerkyry, jak tutejsi nazywają główne miasto wyspy. Nasz pierwszy cel, majestatyczna Stara Forteca. Zaprawdę powiadam Wam, kawał twierdzy to jest. Gośka wymiękła, na szczyt twierdzy nie weszła a widok stamtąd na miasto rewelacyjny. Ja starałem się zajrzeć niemal w każdy zakątek, nieźle się przy tym umordowałem. Kończy się kolejną porcją lodów, zimnym piwem i sałatką grecką dla Gośki w znajdującej się na terenie twierdzy kawiarni Paleo Frourio. Darmowe wi-fi ;)
Wychodzimy z twierdzy, przechodzimy przez park i zatapiamy się w starych uliczkach Korfu.
Na koniec naszej samodzielnej wycieczki zostawiliśmy sobie zwiedzanie największego miasta na wyspie - Kerkyry. Na początek przejście betonową groblą, dość ciekawe przeżycie, z całą pewnością atrakcja dla fanów lotnictwa. Grobla znajduje się w przedłużeniu pasa startowego i przy odrobinie szczęścia można trafić na lądowanie samolotu, co da nam niezapomniane przeżycie podziwiania jego podwozia. Akurat przy naszym przejściu pechowo nic nie leciało . Po przejściu grobli udaliśmy się do maleńkiego monastyru (sklep z pamiątkami znajdującymi się obok był dwa razy większy). „Kościółek” jest klimatyczny i chyba cieszy się sporym zainteresowaniem nowożeńców, chociaż jak dla mnie za dużo turystów i zapach ryby z pobliskiej przystani byłby nie do przyjęcia. W tym miejscu naszej wycieczki mieliśmy przewidziany czas na plażowanie i kąpiel w morzu, niestety okoliczności przyrody nas zniechęciły także poprzestaliśmy na posiedzeniu w cieniu parasola. Pokrzepieni chłodnymi napojami ruszyliśmy na poszukiwanie komunikacji autobusowej – naszym celem było stare miasto. Po drodze szanowny małżonek po mino ostrzeżeń troskliwej małżonki „uważaj lej krasowy na drodze” tak się zaangażował w pstrykanie fotek kwitnącym roślinom, że wlazł w dziurę w asfalcie i sobie nogę rozharatał. Po przeprowadzeniu prowizorycznej dezynfekcji przy użyciu wilgotnej chusteczki do rąk, zapakowaliśmy się do autobusu i pojechaliśmy w stronę starego miasta. Skusiliśmy się na zwiedzenie (ja co prawda tylko dolnej części) Starej Cytadeli – monumentalnej budowli wojskowej. Na terenie cytadeli znajduje się Bazylika, świątynia z zewnątrz robi ogromne wrażenie, kojarzy się ze starożytnymi świątyniami. Niestety, wnętrze jest wyjątkowo ascetyczne i nijakie, mi osobiście skojarzyło się z wielką stodołą głównie przez drewniany dach. Po zwiedzeniu cytadeli ruszyliśmy w miasto mijając po drodze Nową Cytadelę. Architektura Kerkyry skojarzyła mi się z miasteczkami włoskimi, szczególnie z odwiedzionym przez nas niedawno Trapani, co nie jest niczym nadzwyczajnym jeśli spojrzeć na historię wyspy (długi okres panowania włoskiego). W tak zwanym międzyczasie zdecydowaliśmy się na zakupy mieszanek przyprawowych w małym sklepiku. Miejsce godne polecenia, wybór przeogromny, niektóre z zakupionych miksów już wypróbowaliśmy i są rewelacyjne.
W trakcie spaceru po mieście prowadzę Gośkę do mocno polecanego w internecie sklepu z przyprawami -  Sweet 'n Spicy.
Autorskie receptury właścicielki. Obkupujemy się konkretnie, Gośka bardzo zadowolona. Odwiedzamy jeszcze kilka sklepów, kupujemy pamiątki, trochę spożywki do przywiezienia do Polski, w tym m. in. oliwę, no i przede wszystkim kilka butelek win ponad dwukrotnie tańszych niż w naszych lokalnych sklepikach w Glyfadzie ;) Zaczynamy w nogach odczuwać zrobione dziś kilometry. Ponieważ wyjazd ma charakter wybitnie relaksacyjny nie walczymy ze zmęczeniem tylko bierzemy taksówkę i wracamy do hotelu.
Dzień kończymy w tawernie :)
W kolejnym wpisie ciąg dalszy relaksu oraz objazd po wyspie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz